Niepokój.
Niepokój jest czymś, co doskwiera najbardziej przy podejmowaniu trudnych
decyzji.
Czasami
towarzyszy nawet wtedy, kiedy wybór został dokonany i pozostaje tylko zamknąć
oczy i zrobić krok do przodu. Ale co, jeśli będzie to krok w przepaść?
To właśnie
niepokój zmusza nas do otwarcia oczu i zrobienia dwóch kroków wstecz.
Wahanie.
Wahanie pojawia się wtedy, gdy ciężej jest wybrać lepszą opcję.
Moment
zawahania nadszedł, kiedy pośród gwaru, jaki panował na lotnisku, dotarł do
mnie dźwięk cichego płaczu. Nie wiedziałam do kogo on należał, ale i tak serce
ścisnęło mi się na myśl, że to właśnie moja matka wylewa łzy nad losem swojej
córki.
Bolało.
Bolało bardzo, mieć świadomość, że przyczyniam się do cierpienia własnych
rodziców. Mam wrażenie, że na pewnym etapie swojego życia, stałam się maszyną,
zaprogramowaną tak, by niszczyć wszystko i wszystkich na swojej drodze.
-
Gotowa? – spytał przyjaciel, gdy wraz z innymi pasażerami zmierzaliśmy w
kierunku samolotu.
- Tak –
odpowiedziałam. Prawda była jednak taka, że każda cząsteczka mojego ciała
krzyczała coś zupełnie innego. Zignorowałam głos podświadomości, mówiący, bym
zawróciła i została w domu.
Starałam
się również ignorować wszelkie towarzyszące mi w tym momencie wątpliwości.
Zajęliśmy
swoje miejsca w samolocie. Ja siedziałam przy oknie, natomiast Lucas obok mnie.
Położyłam
dłoń na ramieniu przyjaciela i poczułam, jak jego napięte mięśnie rozluźniają
się pod wpływem mojego dotyku.
Lucas
zawsze bał się latać. Mimo, że razem zwiedziliśmy niemal całe Stany
Zjednoczone, podróżując jedynie liniami powietrznymi, on i tak zaczynał
panikować, gdy tylko samolot unosił się podczas startu.
Z tego
też powodu ulżyło mi, gdy po chwili usłyszałam ciche chrapanie przyjaciela.
Naprawdę cieszyłam się, że Lucas zasnął jak dziecko, jeszcze zanim
wystartowaliśmy. Jestem pewna, że tej nocy nie spał zbyt wiele. Nie zdziwiłabym
się, gdyby okazało się, że w ogóle nie zmrużył oka.
Zawsze
źle znosił lot. Mi natomiast szybowanie w powietrzu przynosiło swego rodzaju
ukojenie.
Przymknęłam
oczy i postanowiłam się odprężyć. Głośna muzyka w słuchawkach skutecznie
zagłuszała kotłujące się głowie, niespokojne myśli.
Po moim
policzku spłynęła pojedyncza łza, na wspomnienie ostatnich chwil z rodzicami.
Oboje zdawali się być nieobecni, jakby wewnętrznie przeżywali żałobę, której
nadejścia oczekiwali.
Znacie
to uczucie, kiedy macie wrażenie, że robicie źle, jednocześnie będąc pewnym, że
jest to jedyne dobre wyście?
Nie chcę
wiecznie krzywdzić bliskich.
Nie chcę palić za sobą mostów i
docierać po trupach do własnych wyimaginowanych celów.
Nie chcę przyczyniać się do
kolejnych łez moich rodziców, chociaż wiem, że jestem jedynym powodem, dla
którego wyleją ich jeszcze wiele.
I w końcu nie chcę spełniać
marzeń, gdy świadomość, że ranię innych, miażdży moje serce.
Mówią, że człowieka można
zniszczyć, ale nie pokonać, bo przegranym jest się dopiero wtedy, gdy przestaje
się mieć nadzieję. Jednak co, jeśli pewne wydarzenie całkowicie ją zabierze? Co
dzieje się z człowiekiem, który traci nadzieje? Umiera? A czy nadzieja zapewnia
nieśmiertelność?
Z tymi myślami dałam się
pochłonąć ciemności swoich najgorszych koszmarów, mylnie zwanej snem.
***
Otworzyłam oczy, czując na sobie
czyjeś przenikliwe spojrzenie. Przede mną stała młoda, ubrana w granatowy
uniform, stewardessa, która bezczelnie żuła gumę, otwierając przy tym szeroko
usta, podkreślone krwistoczerwoną szminką. Badała moją twarz obojętnym, niemal
znudzonym wzrokiem.
- Za chwilę lądujemy, proszę
zapiąć pasy – powiedziała i pochyliła swoje wychudzone ciało w stronę mojego
przyjaciela, jak się domyślam, żeby go obudzić. Powstrzymałam ją jednak jednym
ruchem ręki.
- Ja to zrobię.
Bez słowa odeszła, a ja zapięłam
pas bezpieczeństwa Lucasa, a następnie swój, po czym poprawiłam się na fotelu i
głęboko odetchnęłam.
Nadszedł ten moment.
Ostatnia przygoda.
Za późno na odwrót.
Moje serce w jednej chwili
ogarnęła nieskończona pustka.
Doświadczając czegoś po raz
ostatni, uświadamiamy sobie nader dobitnie, jak bliscy jesteśmy końca.
***
Krok
po kroku przemierzałam długi korytarz z najważniejszą osobą w moim życiu.
Sercem byłam jednak przy kimś, dla kogo to ja jestem najważniejsza w życiu.
Nieobecnym wzrokiem badałam sylwetki ludzi idących w jednym kierunku. Byli tak
zaaferowani swoim życiem, że nie zauważyli strachu w oczach małej, zapłakanej
dziewczynki, która stojąc na środku korytarza, rozglądała się nerwowo dookoła,
a panika w jej czarnych tęczówkach z każdą sekundą wzrastała.
-
Hej, maleńka, co się stało? Czemu płaczesz? – spytałam, kucając przy jej
malutkim ciałku. Musiała mieć dopiero cztery latka. To straszne, że takie
bezbronne istoty muszą wypłakiwać bolesne łzy, kontrastujące z ich szczęśliwym,
bezproblemowym życiem.
Dziewczynka wciągnęła głośno
powietrze, a jej dolna warga zadrżała gwałtownie.
- Chcę do mamusi!
- Pomogę ci znaleźć mamusię,
dobrze? – pokiwała głową, więc położyłam delikatnie dłonie po jej obu bokach i
uniosłam, przytulając do piersi. Zaczęłam gładzić ręką jej czarne, proste
włoski, ucięte równo ponad ramionami. – Cii, nie płacz, skarbie. Jak masz na
imię?
- Hope. Gdzie moja mamusia?
- Zaraz ją znajdziemy, skarbie,
proszę cię, nie płacz, dobrze? – zatrzymałam się na chwile i patrzyłam jej w
oczy, dopóki nie pokiwała główką. Gdy na znak zgody zrobiła to, na co czekała,
roztrzepałam jej równą grzyweczkę, kończącą się na poziomie jej brwi. – Ja jestem
Molly. Miło cię poznać, Hope – połaskotałam ją po brzuszku, na co otrzymałam
dźwięczny, dziecięcy śmiech, który opuścił jej malinowe usteczka. – Jak ma na
imię twoja mamusia?
- Maria, ale wszyscy mówią na nią
Mary. A tatuś to George. Pracuje w takiej wielkiej hurtowni zabawek i często
przynosi mi jakąś. Mamusia zwolniła mnie z przedszkola i pojechaliśmy na
wycieczke! Lecieliśmy tak bardzo wysoko… - mała całkowicie się rozgadała,
energicznie przy tym gestykulując, a ja z fascynacją wpatrywałam w jej
niezamykającą się buźkę.
Z torbą przewieszoną przez ramię
i dziewczynką na rękach krążyłam po lotnisku w poszukiwaniu rodziców Hope. Lucas
przez cały czas dotrzymywał mi kroku, ale pozostawał milczący, jakby zdawał
sobie sprawę z mojego zatroskania.
Przeszukaliśmy już wszystkie
terminale i łazienki, pytając napotkanych ludzi o szukające zagubionego dziecka
małżeństwo. Nikt nic nie wiedział. Jeden mężczyzna z wyraźnymi japońskimi
rysami twarzy zaczął coś krzyczeć w swoim ojczystym jezyku, wymachując rękoma
na wszystkie strony. Wyglądało to przekomicznie, jednak nam nie było do
śmiechu. W dalszym ciągu szukaliśmy.
Naprawdę pragnęłam znaleźć tych
obcych mi ludzi, nie tylko ze względu na ich córeczkę. Widziałam bowiem w
czarnych oczach dziewczynki odbicie własnej słabości i strachu, który kumulował
się w moim wnętrze, powody jąć mimowolne skurcze żołądka. Po prostu czułam, że
pomagając tej małej istotce, przyczynię się też do poprawy własnego samopoczucia.
- Molly, myślę, że powinniśmy
udać się do punktu informacyjnego – zaczął w końcu Lucas, kiwając głową w
stronę kolorowych napisów, których neonowe litery układały się, tworząc wyrazy
w różnych językach.
- To świetny pomysł!
- Dzień dobry, w czym mogę
państwu pomóc? – spytała młoda kobieta około dwudziestu lat, azjatyckimi ryzami
twarzy. Wyglądała jak żywa lalka.
- Dzień dobry, ta dziewczynka –
uniosłam lekko ręce, którymi oplatałam drobne ciałko Hope – zgubiła się i nie
możemy znaleźć jej rodziców.
- Rozumiem. Jak się nazywasz,
skarbie? – zwróciła się do małej.
- Hope Lubratty.
- A twoi rodzice…?
- Mamusia ma na imię Maria, ale
wszyscy mówią na nią Mary. A tata to George.
- Dobrze, zaraz rodzice się znajdą
kochanie – odezwała się i, zanim Hope zdążyłaby cokolwiek dodać, wstała i
podeszła do drugiej kobiety i poinstruowała ją, co i jak ma zrobić.
Słyszałam jednak, jak dziewczynka
wciągnęła cicho powietrze, by zacząć ponowną przemowę na temat rodziców.
Czując, jak kuli ramiona w geście zawodu, gdy kobieta zignorowała jej chęć
komunikacji, mocniej owinęłam ją rękoma i pozwoliłam, by wtuliła się w poją
szyję.
Po chwili w głośnikach rozbrzmiał
delikatny, kobiecy głos:
- Uwaga! Rodzice Hope, Maria: Maria i George
Lubratty proszeni są o zgłoszenie się do punktu informacyjnego.
Kobieta powtórzyła tę informacje
jeszcze w kilku językach, a niemal minutę później wyznaczone miejsce przybiegło
dwoje młodych ludzi. Siedziałam właśnie na plastikowym krzesełku, trzymając
Hope na kolanach. Obok mnie siedział Lucas, wpatrzony w ekran swojego czarnego
iPhone’a. Nawet z daleka można było zauważyć jego lśniące nieznanym blaskiem oczy.
Uświadomiłam sobie, że wszyscy wokół mnie są szczęśliwi, tylko ja cały czas
próbuję wykrzesać z siebie choćby pozory radości. Tak długo nie potrafiłam
dopuścić do siebie myśli, iż otaczający mnie ludzie nie ograniczają swojego
życia tylko i wyłącznie do mojej osoby, że teraz poczułam się tym co najmniej
wstrząśnięta. Odkąd utraciłam swoje dotychczasowe życie, jedyne, na czym się
skupiałam, było moje cierpienie. Myślałam tylko o sobie, oczekując od innych
tego samego. Podświadomie żądałam od nich całkowitego skupienia na mojej
śmierci i zapomnieniu o czasie, kiedy jesteśmy razem. Zapomnieniu o chwilach, w
którym powinniśmy cieszyć się swoją obecnością, zamiast opłakiwania przyszłości.
W całym swoim życiu wylałam najwięcej łez nad tym, co dopiero przyjdzie. Nawet
po nocy, w której popełniłam największy błąd mojego życia, nie płakałam tak
bardzo, jak teraz.
Mogłam sobie pójść. Mogłam
posadzić Hope na krzesełku, ucałować oba policzki i odejść. Wiem też, że gdyby
nie mój upór, Lucas już dawno wyciągnąłby mnie z dala od lotniska. Jednak w chwili,
gdy po raz pierwszy przytuliłam do siebie ciało tej małej dziewczynki, poczułam
względem jej prawdziwą troskę. Nie mogłam tak po prostu odejść, nie upewniając
się uprzednio, czy bezpiecznie nie dostała się z powrotem w ręce zatroskanych
rodziców.
Kobieta, jak się domyślam –
Maria, zabrała mi z kolan Hope i zamknęła w silnym, matczynym uścisku. Nie
zrobiła tego jednak gwałtownie, jakby bała się, że zrobię krzywdę jej córce.
Spojrzała mi głęboko w oczy i uśmiechnęła się delikatnie, a przez ten gest
przemawiała ulga. Skinęłam tylko głową i odwzajemniłam uśmiech.
Maria była wysoką brunetką z
meksykańskimi rysami. Miała szerokie biodra i wąską talię, która uwypuklała jej
piersi. Była bardzo ładną kobietą. Jej ciemnobrązowe, niemal czarne włosy
opadały kaskadami na ramiona i zwisały z tyłu, kręcąc się na końcówkach.
Patrząc jej w oczu, niemal identyczne, jak oczy Hope, widziałam prawdziwą
miłość i charakterystyczny błysk. Taki sam, jaki zdążyłam już kilkukrotnie
zaobserwować w oczach mojej matki.
Ponownie poczułam ścisk w okolicy
serca, gdy widziałam rodziców tulących do piersi swoją malutką córeczkę. Dopiero
teraz zrozumiałam, dlaczego w przestraszonym spojrzeniu Hope, widziałam siebie.
Ja również byłam zagubiona tak, jak zagubiona była ta dziewczynka. Usilnie
potrzebowałam obecności rodziców, kiedy na własną prośbę oddalałam się od nich.
Wtedy, jak w odpowiedzi na moje
myśli, rzucił mi się w oczy migający na tablicy odlotów napis New York. „Dom” – pomyślałam. Poczułam,
że to znak. Ostatnia szansa, by naprawić dwój błąd. Kilka metrów ode mnie stała
kasa biletowa. Wystarczyło pójść tam i powiedzieć tych kilka słów, które z
pewnością złamią serce mojego przyjaciela.
Każdy z nas zastanawiał się
kiedyś nad swoją przyszłością. Myślał, jak to będzie. Snuł wtedy plany, w
których krok po kroku spełniał swoje marzenia.
W jaki sposób te dwa słowa, które
wyryły się głębokimi szramami w mojej historii, mogły tak po prostu zniszczyć
wszelkie pragnienia, kreując swój własny zarys ostatnich chwil mojego życia? To
wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym żyła w nieświadomości. Cała ta procedura
stopniowego odchodzenia z tego świata w ogóle nie przypadła mi do gustu.
Wolałabym jedną chwilę, sekundę, w której wszystko tak po prostu znika i nie ma
niczego oprócz bezkresnej pustki.
Zawsze wiedziałam, że któregoś
dnia i tak to się stanie. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że stanie się to tak
szybko, że nie zdążę spełnić choćby jednego marzenia. Choćby tego najprostszego.
Wielkie czyny zostawiałam sobie a przyszłość, odkładałam na dalszy plan,
stawiając na pierwszym miejscu samorealizację i pogłębianie swojej wiedzy.
Teraz stałam z pliczkiem
banknotów przed szeroką ladą, patrząc w oczy młodego mężczyzny w uniformie,
skupionego postawionym przed jego twarzą ekranie komputera.
- Poproszę bilet w jedną stronę do Nowego Jorku – dźwięczało mi w
uszach. Wystarczy powiedzieć tylko te kilka słów. Jedna decyzja.
Wracam.
Zostaję.
Wzięłam głęboki wdech, próbując
unormować oddech. Łzy zaczęły gromadzić się pod powiekami, lecz nie zamierzałam
pozwolić im wypłynąć.
Gorący prąd przebiegł wzdłuż
mojego kręgosłupa, odbierając zdolność do jakiegokolwiek ruchu.
Nogi nie były w stanie utrzymać
mojego ciężaru.
Włosy uniosły się pod wpływem
bezwładnego opadania ciała.
Nie czuła rąk przyjaciela, które
w ostatniej chwili uratowały mnie przed spotkaniem z zimną posadzką.
Ostatnie, co widziałam to
przerażone oczy Lucasa.
Wiedziałam jednak, że to tylko
moment, zanim wszystko wróci.
Zanim odzyskam przytomność.
***
William’s P.O.V.
Metaliczny dźwięk kręcącego się
magazynku nawiedzał każdy z najgorszych koszmarów. Do tej chwili czuję na
głowie dotyk spluwy. Strzał, który wyszedł z przyłożonej do mojej potylicy
broni. Strzał wymierzony w glinę. To był jedyny moment, jak odurzony heroiną,
nie wstrzymałem oddechu w oczekiwaniu na śmierć.
Kiedy dwoje niedoświadczonych
policjantów wbiegło przez metalowe drzwi, czas stanął w miejscu. Poczułem, jak
stojący z mną mężczyzna odrywa rewolwer od mojej głowy i wymierz strzał.
Wystrzelił. Ja również nacisnąłem za spust, jednak moja broń wydała z siebie
jedynie pusty dźwięk.
Byłem na krawędzi. Za każdym
razem wstrzykiwałem sobie w żyłę śmiertelną dawkę narkotyku, w ostatniej chwili
wyjmując strzykawkę. Tamten dzień był ostatnim, w którym stanąłem obiema
stopami na krwawym ringu, nad którym wisiała pojedyncza żarówka. Dookoła zawsze
ustawiały się tłumy. W momencie, gdy trzynastu mężczyzn w różnym przedziale
wiekowym, z różną przeszłością, ustawiało się w kole, zaczynały się licytacje. Każdy
zaczynał zabawę w Boga. Nieskończona ilość pojedynczych cyferek ustawionych w rzędzie.
To stanowiło wartość człowieka.
Tymczasem na ringu odbywał się
prawdziwy horror. Trzynastu mężczyzn. Trzynaście historii. Trzynaście
charakterów. Dwanaście ciał opadających bezwładnie, tonących w kałuży krwi.
Jeden zwycięzca.
Każdy otrzymywał jeden rewolwer i
jeden nabój. Naszym zadaniem było trzymanie się instrukcji naćpanego faceta,
który ledwie utrzymywał się siedząc na wysoko umieszczonym krześle.
Załaduj.
Przekręć magazynkiem.
Odblokuj broń.
Wymierz cel.
W momencie, gdy wisząca na kablu
żarówka zapalała się, trzynaście palców pociągało za spust.
Pięćdziesiąt procent szans na
przeżycie.
Nikt nie wie o tym, co działo się
za murami opuszczonego magazynu, w którym przeżyłem najgorszy koszmar swojego
życia.
Nikt nie wie, ilu obcych mi ludzi
padło pod strzałem moje broni.
Nikt nie wie, że kilka tygodni spędzonym
w wiecznie przepełnionym tłumem kasynie, nie było najgorszym etapem mojego
życia.
Najgorszym było zdobywanie
pieniędzy.
Dźwięk pustego wystrzału w glowie i blizna
na moim boku na zawsze pozostawia te chwile w najczarniejszej stronie
moich wspomnień.
Dostałem szanse, którą
wykorzystałem w najlepszy sposób. Teraz wiem, że było warto tyle cierpieć, by
teraz móc widzieć uśmiech na ustach mojej żony oraz córki.
Pogładziłem dłonią zaróżowiony
policzek śpiącej Barbary, zjeżdżając niżej, na jej ramię, by w końcu spleść
nasze palce ze sobą. Widząc spokój ogarniający moją ukochaną, sam uspokajałem
się po dręczącej mnie co noc dawce najgorszych wspomnień.
Nasze dłonie pasowały do siebie w
każdym calu. Tak jak nasze serca, łączyły się ze sobą niczym dwa kawałki jednego
jabłka. Tworzyliśmy nierozerwalną całość, razem stawiając czoła trudom życia.
Nie wiem, co stanie się z nami,
gdy Molly odejdzie.
Nie wiem, czy wytrzymamy ból
utraty najważniejszej osoby w naszym życiu.
To przy niej kształtowaliśmy
swoją miłość. To ona jest jej owocem, który upadł i umiera powoli, by niedługo stac się częścią ziemi, po której stąpamy każdego dnia.
Nie wiem, czy będę w stanie
patrzeć w oczy mojej żony, świadomy tego, że to ja przyczyniłem się do jej
cierpienia. Gdybym to ja wtedy zginął, a nie ten niewinny człowiek, Barbara
tworzyłaby prawdziwą rodzinę z innym mężczyzną, który zagwarantowałby jej życie
w szczęściu i dostatku. Tymczasem od samego początku naszej znajomości musiała
walczyć z demonami mojego umysłu. Walczyć z moją przeszłością, która już nigdy
nie pozwoli mi żyć, jak normalny człowiek. Taki, jakiego od zawsze pragnęła
poślubić.
Jednego jednak jestem pewien bardziej
niż własnego serca, bijącego w mojej piersi. Nigdy jej nie opuszczę. Nigdy nie
pozwolę jej upaść.
Witam po dłuuugiej przerwie, za którą przepraszam!!
Będę starała się dodawać kolejne rozdziały co tydzień, ale w tym momencie niczego nie mogę obiecać
mam jedynie nadzieję, że ci, co byli, zostali <3
no więc jest już rozdział 7., z którego jestem chyba zadowolona
ostatnio myślałam, czy aby za bardzo nie kombinuję w konstrukcji zdań
mimo, że są spójne, wydają mi się dość poplątane
przy okazji zaznaczam, że nie sprawdzałam, więc przepraszam, za jakiekolwiek błędy
a teraz odnośnie treści rozdziału:
1) ponownie wprowadziłam perspektywę ojca Molly
spowodowane to było filmem, który strasznie mnie natchnął
scena ze wspomnień Williama, jak i zdjęcie pod koniec rozdziału pochodzi właśnie z tego filmu
nosi tytuł 13 i jest to chyba jeden z lepszych filmów, jakie ogladałam
dla fanów thrillerów - polecam z całego serca<3
2) jak myślicie, Molly zdecyduje się wrócić, czy zostanie w Japonii?
po raz kolejny bardzo proszę o komentarz każdego, kto przeczytał rozdział <3
Dziękuję bardzo Milly MelRed za wykonanie tego ślicznego szablonu<3
świetne! bardzo mi się podoba twój wystrój bloga, zazdro :)
OdpowiedzUsuńpowodzenia życzę i weny <3
http://art-of-killing.blogspot.com/
Nie mogę doczekać się następnego. :) Życzę dużo weny
OdpowiedzUsuńhttp:dicey-jb.blogspot.com
Tak sobie teraz myślę. Wystarczy otworzyć jakąkolwiek książkę z działypu bestsellerów w księgarni i każda odstawałaby stylem pisania od Twojego. Dziewczyno, to co taorzysz jest oszałamiające. Tak, OSZAŁAMIAJĄCE. Aż brak mi słów. Wszyatko jest aż zbyt spójne, aby mogło być prawdziwe haha. A co do treści, jestem pewna, że Molly zostanie z przyjacielem. I na to też bardzo liczę. Powodzenia w dalszym pisaniu, weny <3
OdpowiedzUsuń18th-street-jbff.blogspot.com
Z całego serca marzę o tym, aby jednak Molly została ze swoim przyjacielem. I naprawdę nie masz za co przepraszać, bo na tak cudowny rozdział jest warto czekać. Cholernie Ci zazdroszczę tego, że wszystkie słowa i zdania tak ze sobą współgrają. To się czyta z taką przyjemnością, wszystkie opisy sytuacji i odczuć są dokładnie dopracowane i to sprawia, że to opowiadanie jeszcze bardziej mi się podoba.
OdpowiedzUsuńCzekam na następny <3
school-loser-and-love-jb.blogspot.com
Jeśli chodzi o budowanie słów to naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Każdy zresztą pisze swoim stylem i dla każdego słowo ma inne znaczenie. Ty dobierasz je idealnie, więc naprawdę nie masz się czego obawiać.
OdpowiedzUsuńMam głęboko nadzieję, że Molly pozostanie ze swoim przyjacielem i nie będzie chciała wrócić do domu. Z drugiej strony jednak bardzo jej współczuję. Gdybym ja dowiedziała się, że niedługo umrę i nie ma już dla mnie ratunku to zaszylabym się w domu, najlepiej w piwnicy aż do samego końca. Nie dałabym rady pożegnać się z całym światem. Niestety każdy z nas będzie do tego wręcz zmuszony. Inni szybciej, inni wolniej.
Czekam z niecierpliwością na następny rozdział i mam nadzieję, że nie będę musiała długo czekać! Boże, dziewczyno, zaczarowalas mnie i teraz nie dam Ci spokoju dopóki nie zakonczysz tej historii.
Chciałabym też zaprosić Cię na moje opowiadanie z którym dopiero startuje. Mam nadzieję, że zostawisz po sobie jakąś opinię.
www.sys-paul.blogspot.com
P.S.
Obserwuję!
Pozdrawiam. <3